piątek, 23 września 2011

Red Dead Redemption

        Dla odmiany dziś nie będę pisał o World of Tanks, a skupię się na nowym tytule, z którym właśnie postanowiłem bliżej się zapoznać. Mowa tu o grze Red Dead Redemption. Najprościej grę można opisać jako GTA na Dzikim Zachodzie (gra z perspektywy trzeciej osoby, zamiast samochodów wierzchowce i czasami powozy konne). Jak na 5 godzin grania uważam, że dopiero liznąłem kawałek malutki gry. Wykonałem kilka misji głównych, kilka pobocznych, powłóczyłem się po okolicy i zaliczyłem kilka wyzwań. Ale zacznę od początku.
          Głównym bohaterem gry jest rewolwerowiec i były bandyta, John Marston. Na samym wstępie gry widzimy go w otoczeniu 2 agentów federalnych, którzy odprowadzają go do pociągu. Po sposobie, w jaki agenci traktują Marstona, można się domyślać wielu rzeczy. Agenci federalni - bandyta - pociąg jadący gdzieś hen hen na zachód - jak nic sprawa bardzo podejrzana. Można by się spodziewać, że bandyta będzie szedł w kajdankach, bezbronny i wyszydzany przez tłum przechodniów. Nic z tego. Marston ma ręce swobodne, w kaburze spoczywa ciężki rewolwer, rękojeść noża myśliwskiego wystaje zza paska, agenci po bokach nie trzymają go za ręce, nie celują do niego z broni. Jak nic musiało tu dojść do pewnej ugody - jakiej? póki co pozostaje to tylko w sferze domysłów. Wsiada więc John samotnie do pociągu, by dotrzeć do niewielkiej miejscowości Armadillo. Tam pierwsze swoje kroki kieruje do saloonu, by pogadać z jednym starym zarośniętym typkiem. Po krótkiej rozmowie wsiadają obaj na konie, by po dłuższej przejażdżce dotrzeć do starego, zdawałoby by się opuszczonego fortu. Jednak po chwili okazuje się, że nie tak do końca opuszczonego. Nad bramą wjazdową ukazuje się postać Williamsona, starego znajomego Marstona. Obaj dawnymi czasy należeli do jednego gangu. Spotkanie po latach sprzyja do wielu refleksji, jednakże rozmowa toczy się w niezbyt miłej atmosferze, by zakończyć się w końcu tragicznym zdarzeniem. Otóż nasz bohater zostaje ciężko postrzelony i porzucony na pastwę losu. Tu jednak z pomocą przychodzi pewna młoda dama, panna Bonnie MacFarlane. Od tego momentu zaczyna się właściwa rozgrywka, gdzie w końcu mogę bliżej zapoznać się ze sterowaniem i możliwościami postaci. I gdzie w końcu mam zupełną swobodę w wyborze ścieżki, którą chcę podążać. Wcześniej właściwie byłem prowadzony za rączkę -idź za nim, wsiądź na konia, podążaj za nim, oddaliłeś się za daleko, podążaj za nim itd. - trudno tu więc mówić o jakiejś swobodzie - resztę dopowiedziały filmiki. Oczywiście tego należało się spodziewać po samym początku gry. Na każdym kroku gra nas uczy: sterowania, zachowań, wykonywania różnych zadań. Muszę przyznać, że te samouczki bardzo pomagają nowicjuszowi w tego rodzaju grach zapoznać się z mechanizmami rozgrywki. A jak kto nie chce się uczyć, zawsze można samouczki pominąć.
         Kolejne misje wątku głównego, które zleca nam panna MacFarlane, a później też szeryf Marshal Johnson, oswajają gracza z kolejnymi mechanizmami gry. Tu na przykład ścigamy się konno z Bonnie, potem uczymy się pędzić stado bydła. Kolejna lekcja to łapanie na lasso dzikich mustangów, które po schwytaniu próbujemy dosiąść i ujeździć. Nie może też w tego typu grze zabraknąć oczywiście walki. Na początek dostałem Cattleman Revolver, nóż oraz własne pięści. później do tej kolekcji dorzuciłem jeszcze 2 karabiny (najpierw dostałem od Bonnie Repeate Carbine, w Amadrillo dokupiłem Winchestera) i lasso. Poza wątkiem głównym są i misje poboczne oraz zdarzenia. Często pojawiające się zupełnie niespodziewanie, niekiedy dla mnie bardzo zaskakujące. Jako że z wieloma z nich to było moje pierwsze zetknięcie, niejednokrotnie na początku zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać). Przykładowo w miasteczku zaczepia mnie jeden facet i wyzywa na pojedynek rewolwerowy. Staję więc naprzeciwko faceta i po chwili gostek pada na ziemię podziurawiony kilkoma kulami. Rozlegają się w pobliżu krzyki wystraszonych mieszkańców, a ja już się szykuje do ucieczki. Na szczęście nikt mnie nie ściga (przy okazji kolejnego pojedynku udało mi się przeciwnika tylko zranić w nogę i w dłoń trzymającą rewolwer, przez co facet rozbrojony zaczął uciekać a ja zbierałem należne mi splendory). Innym razem zza skały wyskakuje gostek, zagaduje do mnie, a potem błyskawicznie wskakuje na mego konia i zaczyna uciekać. Oczywiście daleko nie ujechał, bo za chwilę dostał ode mnie kulkę w plecy. Zaraz powiecie, że to niegodne strzelać komuś w plecy, ale przecież nie zabiję swego rumaka, na piechotę drania nie dogonię, a że plecy były jedynym dogodnym celem, więc nie namyślałem się długo. Innym razem napotykam uszkodzony wóz, wokół kilka leżących ciał, konie martwe. Jedna postać mężczyzny stoi i na mój widok zaczyna do mnie nawoływać z prośba o pomoc. Jako że mam duszę samarytanina i nie odmawiam proszącym o pomoc, podjeżdżam więc jak najszybciej by wspomóc potrzebującym. A tu drań nagle zaczyna do mnie strzelać. Nie pozostałem mu dłużny i po chwili drań dołączył do swoich ofiar. Jedna z leżących postaci - kobieta, była skrępowana i zakneblowana. Uwolniłem ja nie żądając niczego w zamian, a wdzięczna niewiasta ucałowała mnie i oddaliła się w siną dal. Kolejne zdarzenie - uszkodzony wóz więzienny, konwojent ranny woła o pomoc, a dwóch zbiegów zaczyna uciekać, każdy w inna stronę. Ja konno, oni pieszo, więc wynik pogoni z góry przesądzony. Jedyny szkopuł w tym, że na tym etapie gry nie miałem jeszcze lassa, więc posłałem obu łotrów do piachu. Gdybym miał lasso, zapewne spróbowałbym ich schwytać żywcem. 
          Jak przystało na Dziki Zachód nie mogło tu też zabraknąć ogłoszeń typu "Wanted dead or alive". Listy gończe za bandytami rozwieszane w miasteczkach to okazja do dodatkowego zarobku. Oczywiście za schwytanego żywcem płacą więcej niż za trupa (póki co dostarczałem tylko trupy - jeszcze nie miałem lassa). Oczywiście taki poszukiwany bandzior nie jest sam. O otoczeniu kilku rzezimieszków, potrafi sprawić niespodziankę. Pierwsza moja tego typu misja zakończyła się niepowodzeniem. Zamiast skupić się na celu głównym zająłem się oczyszczeniem pola z obstawy. A w tym czasie główny łotr zbiegł. Następny poszukiwany przestępca nie miał tyle szczęścia. Padł obok swoich towarzyszy. I tu kolejna niemiła niespodzianka. zdawać by się mogło, że sprawa wyjaśniona. Bandyta martwy, jego kompani również. Ja wyluzowany po walce, zaczynam zbierać łupy wojenne, a tu nagle nie wiadomo skąd wypada na mnie dwóch bandziorów na koniach. Po krótkiej walce obaj padają obok tamtych a ja kontynuuje zbieractwo. A tu kolejnych dwóch wypada. Znowu strzelania, krótka chwila przerwy, i kolejni napastnicy. I tak w kółko. Trochę zaczęło mnie to drażnić, bo ile tak można. Okazuje się, że to umyślne zagranie twórców gry, generujące po śmierci poszukiwanego bandyty jego kompanów mścicieli. Należy w takiej sytuacji szybko zabić głównego bandziora, zebrać dowód jego śmierci i jak najszybciej wrócić do miasteczka unikając pogoni. Ciekawe, jak intensywna będzie pogoń, kiedy schwytam bandziora żywego i takiego będę chciał oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości.
           Jako że jest to typowa gra sandboksowa, gracz sam decyduje o tym, jaką ścieżką podąży kierowana przez niego postać. Czy zostanie arcyłotrem, czy też uwielbianym przez wszystkich i szanowanym obywatelem. Mój wybór zazwyczaj jest taki sam - podążanie ścieżką prawości - łatwiejsze to i sprawiające mniej komplikacji w grze. Skupiam się wtedy na rzeczach istotnych i interesujących. Nie muszę co chwila opędzać się od łowców nagród, i bać się, że jak wjadę do miasteczka, zaraz rzuci się na mnie cała chmara stróżów prawa. Nie biegam zatem po osadach z wyciągnięta bronią, i nie strzelam do każdego napotkanego przechodnia. Raz co prawda się zagapiłem. Biegła do mnie jedna postać prosząc o pomoc, wokół spore zamieszanie, kojoty wpadły do miasteczka i zaczęły atakować ludzi. W pewnej chwili zauważyłem większego zwierza prawdopodobnie kuguara(grałem w słoneczny dzień i akurat oślepiało mnie światło słoneczne, więc nie widziałem wyraźnie). Nie namyślając się wiele wypaliłem do niego i zwierz padł. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to nie był dziki kot, tylko pies, a ja zacząłem być ścigany przez stróżów prawa (wyznaczono za moja głowę nagrodę 5$). Zacząłem więc uciekać. Udało mi się po pewnym czasie zgubić pogoń, dodatkowo na dworcu kolejowym musiałem uiścić 5%, by pozbyć się statutu ściganego.

wtorek, 13 września 2011

World of Tanks - Niemcy cz. 1

         Rozpoczynając grę Niemcami nastawiłem się od razu na rozwój w dwóch kierunkach. Pierwszy to oczywiście ciężkie czołgi. Drugi to niszczyciele czołgów. Chciałem tu popróbować nowej taktyki grania, gdzie zajmuję dogodną pozycję i rozwalam zbliżające się wozy wroga. Moim atutem miało być potężne działo i pancerz przedni, odbijający większość pocisków. Dość miałem ciągłego uganiania się za przeciwnikami, niech sami mnie szukają. Aby jednak zrealizować swe plany, wszystko należało zaczynać od początku.
         A wszystkie niemieckie wozy biorą swój początek od Leichttraktora (Tier I) - lekkiego czołgu, którego parametry jak to każdego startowego czołgu mogą co najwyżej śmieszyć.
         Epizod króciutki - rozegranych 20 bitew (10 wygranych - 50%), z czego 4 razy do końca (20%). 7 zniszczeń, z czego 2 w serii przy skuteczności 53%. Cel osiągnięty, czołg startowy rozwinięty na maksa. Czas zacząć rozwijać się dalej. Najpierw więc skupię się na linii niszczycieli czołgów.
          Pierwszym z tej grupy był PanzerJager I (Tier II).
         Ponieważ był to mój pierwszy niszczyciel czołgów, musiałem dopiero nauczyć się nowej taktyki walki, i dostosować styl grania do ograniczeń i mocnych stron niszczycieli czołgów. Bardzo mi podpasował styl gry ograniczający się zazwyczaj do obrony i powstrzymywania nacierających sił wroga. Oczywiście nie zawsze się to udawało. Na zmasowany atak przeciwnika nie ma skutecznej recepty. Ale mój debiut nie wypadł najgorzej. 18 walk przy 6 wygranych (33%) i 5 dotrwaniach do końca (28%) może nie wygląda imponująco, ale uzyskałem za to 15 zniszczeń, z czego aż 5 w jednej bitwie. Jak na start myślę, że jest się czym pochwalić. Zwłaszcza że załoga żółtodziobów wykazała się celnością 48%. Do kolekcji dorzucam też jedno osiągnięcie : Okupant.
       Jedna mała sprawa, o której nie wspominałem do tej pory, ale która niesie dodatkowy smaczek z grania w World of Tanks. Tym smaczkiem jest doświadczanie załogi wozu bojowego. Na początku zaczynamy grę mając załogę zupełnie zielonych czołgistów. Ich poziom wyszkolenia sięga progu 50% przy maksymalnym poziomie 100%. Im więcej walk stoczonych, tym załoga nabiera większej wprawy. Lepiej celują, szybciej przeładowują działo, pojazd szybciej się przemieszcza po mapie. Dodatkowo można załogi przenosić pomiędzy poszczególnymi wozami. Przesiadając się na lepszy wóz przekwalifikowujemy starą załogę tak, aby mogła prowadzić nowy wóz. oczywiście są tu pewne ograniczenia. Po pierwsze zmieniać możemy członków załogi tylko w obrębie jednej narodowości (czyli czołgiści amerykańscy nie będą mogli prowadzić czołgów niemieckich). Po drugie, zmiana wozu niesie ze sobą pewien spadek doświadczenia. Oczywiście wydając kasę zarabianą w trakcie walk możemy sprawić, aby ten spadek doświadczenia nie był za bardzo odczuwalny. Wydajemy 20000 kredytów za każdego czołgistę, którego przekwalifikowujemy, by po utracie kilku-kilkunastu % doświadczenia, mógł obsługiwać nowy wóz. Ma to duże znaczenia zwłaszcza przy załodze, której poziom doświadczenia osiągnął maksymalny poziom 100%. Kilkanaście walk pozwala w miarę szybko odzyskać utracony poziom doświadczenia. Dodatkowo każdy czołgista, który osiągnął maksymalny poziom 100%, zaczyna się specjalizować. Do wyboru są na razie trzy specjalizacje: Kamuflaż, Naprawy i Gaszenie Pożarów. Po wybraniu specjalizacji zaczynamy znowu gromadzić w tej specjalizacji doświadczenie od poziomu 0% do 100%. Osiągnięcie 100% daje nam możliwość wyboru kolejnej specjalizacji.

           Kolejny niszczyciel czołgów to Marder II (Tier III).
         Ten dysponujący 76 mm działem TD był całkiem przyzwoity. 34 bitwy, w tym 22 wygrane (64%), 11 ocaleń (32%). 33 zniszczone wozy wroga, 3 w serii przy celności 69%.
            Szybki rozwój i zaraz zasiadał za sterami następnego TD - Hetzer (Tier IV).
          Wyglądem przypominający małą baryłeczkę, z armatą umieszczoną lekko z prawej strony. Umiejscowienie armaty sprawiało, że lepiej można było się chować za skałami lub budynkami, wystawiając mały fragment czołowego pancerza. Do tego w końcowej fazie rozwoju można było zamontować armatę 105 mm, która zadawała ogromne obrażenia (przy niedużej penetracji pancerza) jak na tak mały i stosunkowo słaby pojazd. Ja jednak ograniczyłem się do bardziej zrównoważonej pod względem parametrów armaty 75 mm. Stoczyłem 107 walk, w tym 69 wygranych (64%), 34 razy nie zostałem zniszczony (32%). Zniszczyłem w tym czasie 78 pojazdów, 5 w serii, celność 65%. Dodatkowo jedno osiągnięcie - Wsparcie.
             Kolejny krok naprzód to Stug III (Tier V).
          Rozegranych 145 walk, z czego 66 wygranych (46%), 30 przeżyłem (21%). Tu wyszła moja nazbyt wielka ufność w swoje możliwości. Okazało się jednak, że pancerz czołowy wcale nie był tak potężny, co przeciwnicy wykorzystywali nader brutalnie. Ale ja też się im odgryzałem, w sumie niszcząc 126 wozów osiągając serię 6 zniszczeń w jednej bitwie. Nie pudłowałem też zbyt często (76%). Były też osiągnięcia: Specjalista (raz) oraz Snajper (9 razy).
            Dalej pojawia się na polu walk JagdPz IV (Tier VI). Trudny do wykrycia, niewysoki TD z potężną armatą 88 mm potrafił napsuć krwi niejednemu graczowi. Z racji jednak słabego pancerza czołowego często musiałem atakować z daleka, starając się pozostać jak najdłużej z dala od wrogów.

          Jeden z moich najdłuższych epizodów w grze, kosztował mnie sporo wysiłków i nerwów. Rozegrałem 269 walk, 130 razy zwyciężałem (48%), 55 razy nie dałem się rozwalić (20%). Często rzucany naprzeciw dużo mocniejszych jednostek, wobec których moje działo okazywało się nieskuteczne. Dlatego też "tylko" 207 zniszczonych pojazdów, 5 w serii, za to celność w miarę przyzwoita - 73%. 11 razy zdobywałem osiągnięcie Snajper.
             I ostatni na razie mój niszczyciel czołgów Jagdpanther (Tier VII).
         Kolejny długi epizod, dający jednak trochę więcej satysfakcji z gry niż poprzednik. Głównie ze względu na lepsze działo, które w końcowym etapie miało kaliber 105 mm. Co prawda słaby pancerz czołowy pozostał, ale wystarczało by umiejętnie trzymać się z tyłu i za osłonami terenowymi i jakoś to szło. W sumie rozegrałem 224 walki, wygrałem 122 starcia (54%), nie ginąc przy tym 70 razy (31%). Jeśli chodzi o kilsy, tu jest znacznie lepiej - 293 spopielone pojazdy, najwięcej 6 w jednej bitwie, celność 77%. I osiągnięcia oczywiście: Specjalista (5 razy), Snajper (11 razy) oraz Obrońca (jeden raz - osiągnięcie przyznawane pancerniakowi, który zredukował nie mniej niż 70 punktów otrzymanych przez wroga za okupowanie jego bazy).
         Jagdpanther został rozwinięty na maksa, i sprzedany. Załoga czeka w koszarach, bym zdołał zebrać wystarczająca ilość gotówki, by móc zakupić kolejny niszczyciel czołgów, którym będzie Ferdinand. Ale to dopiero dosyć odległa przyszłość (Ferdinand kosztuje mnóstwo kasy).